dwie osoby odwrócone tyłem, siedzące na kanapie w studiu, otoczone pracownikami mediów i widownią
Teksty

AMA 02: Jak traktować ekspertów występujących w mediach, których nie lubimy?

Skróciłam zagadnienie na potrzeby tytułu, ale w skrócie chodzi o to, jak podchodzić do ludzi, którzy występują w programach, których nie tolerujemy. Na ile ich zgoda na udział w jakimś podcaście czy audycji jest akceptowalna, a na ile nie, bo legitymizuje gospodarza programu.

dwie osoby odwrócone tyłem, siedzące na kanapie w studiu, otoczone pracownikami mediów i widownią

fot. Pexels

Kolejna odpowiedź, która rozrosła się na tyle, że wyprowadziłam ją z AMA do osobnego tekstu 😉

Myślę, że to bardziej złożone zagadnienie, niż się większości wydaje. A już na pewno bardziej złożone, niż wydaje się ludziom, jednoznacznie krytycznie oceniającym cały dorobek danej osoby czy organizacji na bazie jednorazowego występu czy wywiadu.

Pominę już powtarzający się w tego typu dyskusjach zarzut o „zarabianiu na idei” (ideą rachunków się nie zapłaci i nie ma nic złego w tym, że ludzie za swoją potrzebną pracę otrzymują pieniądze – powiedziałabym raczej, że otrzymują je zdecydowanie za rzadko).

Kolejny zarzut, jaki zwykle pada: eksperci czy aktywiści, przyjmując zaproszenia do różnych programów, zapewniają sobie autopromocję.

No owszem. Czasy Galla Anonima już dawno się skończyły. Ekspert czy aktywista promując daną ideę automatycznie promuje też swoją twarz i nazwisko. Czy chodzi o walkę z korporacjami, o prawa cyfrowe czy o zbiórkę na drogą terapię dla dziecka – to sprawa drugorzędna. Można wprawdzie wystąpić w jakimś programie, zakładając na siebie worek po ziemniakach, ale jeśli w mniej lub bardziej poważnym studiu, między ekspertami i ekspertkami Iksińskim, Igrekowską i Zetowską wystąpi „Anonimowy Worek na Ziemniaki z Fundacji Ratujmy Zwierzątka!”, to jego wiarygodność będzie z automatu mniejsza (no i ziemniaki kupuje się dziś w siatkach w supermarkecie, więc o worek trudniej).

I tutaj dochodzimy do sedna problemu: bo jeśli dany ekspert, z rozpoznawalną twarzą, reprezentujący rozpoznawalną organizację, godzi się na przyjęcie zaproszenia do programu czy gazety o wątpliwej renomie….to rzeczywiście w pewien sposób legitymizuje gospodarza swoją obecnością. Podobnie jest z organizacjami, które walczą z dezinformacją czy nadużyciami wobec dzieci w internecie, ale godzą się na współpracę z Google czy TikTokiem. Ale proponowałabym przyjrzeć się sprawie głębiej, zamiast odruchowo rzucać kamieniami.

Dlaczego ludzie godzą się na tego typu współpracę? Reklamują influencera, którego nie lubimy, idą do programu kontrowersyjnego „dziennikarza”, występują w jednym panelu z kimś, z kim się nie zgadzamy, albo w telewizji, której „nasza bańka” nie toleruje?

Z różnych powodów. Często zależy im na tym, by dany temat dotarł do jak najszerszego grona odbiorów – a to oznacza, że trzeba wyjść poza swoją bańkę, a może nawet wejść do bańki przeciwnika (tak, zniechęcania do Instagrama na Instagramie też to dotyczy).

Czasami mają o danym medium czy osobie prowadzącej zupełnie inne zdanie, niż my, czasami wyświadczają komuś prywatną przysługę, czasami przedkładają profesjonalizm czy szerzenie idei nad prywatne sympatie i antypatie, czasem im się to zwyczajnie kalkuluje, tudzież idą tam, gdzie akurat mogą iść – bo gdzie indziej nie są zapraszani. Albo wręcz przeciwnie: ciągle są zapraszani przez te same osoby, a chcieliby wyjść ze swoim przekazem szerzej. I mają do tego prawo.

Najczęściej jednak: aż tak tego wszystkiego nie analizują. Po prostu. Niektórym aktywistom czy ludziom w spektrum może się to wydawać dziwne, ale serio, przeciętni ludzie nie dzielą włosa na czworo. Jeśli są lokalnymi społecznikami i chcą poinformować o zbiórce pieniędzy czy proteście, to przyjmują pomoc w nagłośnieniu sprawy od każdego, bo dla nich to oznacza „hura, przyjechały media, nasza sprawa zostanie nagłośniona!” Nieraz potem takich występów żałują (zwłaszcza, jeśli zostaną źle przedstawieni), ale jeśli wszystko poszło po ich myśli, to nie mają wyrzutów sumienia. Czepianie się, że dana gazeta jest zbyt bulwarowa, a dana telewizja nie z tej strony politycznej barykady, co trzeba, zalatuje trochę „warszawką”, a ludzie chcą po prostu nagłośnić ważną dla nich sprawę, a nie fiksować się na to, którzy politycy, celebryci czy dziennikarze wzajemnie się nie lubią. Nie mówiąc już o tym, kogo nie lubi randomowa osoba z Xtwittera czy z innego Mastodona.

To samo dotyczy ekspertów – mają specjalistyczną wiedzę, którą chcą się dzielić, to ich praca – i to na tej pracy się skupiają, a nie na tym, co dany prowadzący publikował na swoich socialmediach lata temu – i czy przypadkiem nie wrzucił jakiegoś linka, który nie spodobał się jakiejś obcej osobie z internetu. Normalny człowiek nie pamięta, co sam wrzucał na socialmedia przed pięcioma laty, czy nawet w zeszłym miesiącu, a tym bardziej nie analizuje pod tym kątem jakichś podcasterów czy youtuberów. I dobrze – bo takie zachowanie byłoby, delikatnie mówiąc, mocno niepokojące. Od specjalisty powinno się oczekiwać specjalistycznej wiedzy z dziedziny, którą się zajmuje, a nie wywiadowczej wręcz znajomości instagramowego profilu gospodarza, u którego występuje.

Rozumiem jednak, że o ile pojedynczy dziennikarze czy publicyści mogą nie być znani szerszej publiczności (nawet, jeśli mają spore konta na Instagramie), to w przypadku większych firm czy telewizji sprawa jest już bardziej oczywista. Każda stacja telewizyjna ma dziś swoją linię partyjną, każde większe wydarzenie – znanego sponsora i godząc się na udział w nim, niejako reklamujemy swoją twarzą firmę, z którą nam mocno nie po drodze, tudzież program, któremu nie chcemy nabijać zasięgów. Tutaj naturalnie rodzi się konflikt: czy możemy w ważnej sprawie iść na zgniły kompromis i współpracę „z wrogiem”, wierząc, że dzięki temu przekaz dotrze do szerszego grona ludzi (wersja ekspercka czy aktywistyczna), lub że dzięki temu będzie stać nas na spłatę kredytu (wersja ekonomiczna)?

Myślę, że tutaj każdy sam musi postawić sobie granicę i postąpić tak, by potem z czystym spojrzeniem spojrzeć sobie w lustro.

Magdę Bigaj z ICO, która odmówiła udziału w sponsorowanym przez big techy Dniu Bezpiecznego Internetu (a potem i tak oberwało jej się za udział w programie Karoliny Korwin-Piotrowskiej) można przeciwstawić ludziom z Demagoga, którego Konferencja dot. walki z dezinformacją była sponsorowana przez Google…albo można uznać, że każda z tych postaw miała swoją cenę, ale miała też swoje zalety. Ekspertka z ICO straciła szansę na dotarcie do ludzi obecnych na imprezie – ale solidarnie stanęła po stronie dzieci skrzywdzonych polityką dużych korporacji. Zwróciła tym samym uwagę na problem, który wielu zamiata pod dywan i pokazała, że można działać skutecznie, nie poświęcając przy tym niezależności. Demagog z kolei poszedł na współprace z korporacjami – ale przez to mógł realniej reagować na dezinformacje obecną na platformach, a na sponsorowanej przez Google’a imprezie big techom i tak się oberwało. Tutaj nie ma jednoznacznie dobrych i złych rozwiązań.

Nie powiem „róbcie swoje i nie przeszkadzajcie innym”. Rozumiem te wszystkie wątpliwości i dostrzegam zagrożenia – gdy np. za higienę cyfrową biorą się osoby powiązane z Ordo Iuris, tudzież gdy TikTok wybiela się rękami współpracujących z nim ekspertów i organizacji. Zachęcam jednak do uwzględnienia szerszego kontekstu i niestawiania jednoznacznych osądów.

I przede wszystkim: do patrzenia na wszystko z szerzej otwartymi oczami. Jeśli ktoś przekreśla czyjś cały dorobek zawodowy na podstawie jednego występu w nielubianej telewizji, tudzież występu w programie kogoś, kto lata temu rzucił niefajny link w socialmediach – to taka postawa naprawdę budzi niepokój. Nie musimy się ze wszystkimi we wszystkim zgadzać – nawet nie powinniśmy. Jeśli ktoś szuka ekspertów, którzy będą chodzić tylko do lubianych przez niego programów, głosząc jedynie tezy, z którymi on sam się zgadza – to znajdzie ich co najwyżej wśród niebezpiecznych fanatyków.

A jeśli już upieracie się, że ktoś podpadł Wam do tego stopnia, że od teraz będziecie go zwalczać, to przynajmniej róbcie to merytorycznie. Można skrytykować, że ktoś godzi się na nieakceptowalną dla Was współpracę. Można skrytykować konkretny wywiad. Ale jeśli postanowiliście bojkotować czyjąś twórczość, to nie róbcie z siebie ekspertów oceniając wypowiedź, której nie słyszeliście czy publikacje, której nie przeczytaliście, bo wystawianie tym sobie, delikatnie mówiąc, nie najlepsze świadectwo.