maska Guya Fawkesa
Teksty

„Miej odwagę pokazać twarz!” – kogo chroni anonimowość w internecie?

Czy anonimowość w internecie naprawdę wyzwala w ludziach wszystko, co najgorsze? Jej kres jawi się wielu jako rozwiązanie problemu hejtu czy dezinformacji. Jednak takie podejście to pułapka.

fot. pexels

Lata temu, gdy Facebook w Polsce dopiero raczkował, kolega próbował mnie przekonać, że każdemu noworodkowi powinno się pobierać odciski palców zaraz po urodzeniu. Dzięki temu – twierdził znajomy – łatwiej będzie namierzyć i zidentyfikować sprawców przestępstw. Filmy czy podcasty kryminalne przekonują nas, że niebezpieczeństwo czai się na każdym kroku. Złodzieje, oszuści, gwałciciele i mordercy czekają na nas na każdym rogu świata offline i online.

Chyba każdy przynajmniej raz spotkał się z sytuacją, w której sprawca przestępstwa czy wykroczenia pozostał nieznany i uniknął kary. Ale – jak przekonują niektórzy – wskutek rozwoju technologii i kryminalistyki przestępcy nie mogą już spać bezkarnie, a nowoczesne metody identyfikacji sprawiają, że sprawcę zbrodni można wykryć nawet po latach. Dlatego najlepiej, żeby na każdym budynku wisiała kamera monitoringu, służby dysponowały szeroką gamą uprawnień, każdy ochoczo korzystał z identyfikacji biometrycznej i robił sobie testy DNA, ładując swoje dane do różnych prywatnych baz i ułatwiając w ten sposób pracę policjantom. “Szczęśliwie” numer telefonu trzeba już zarejestrować na konkretne nazwisko, dzięki czemu przestępcy w cudowny sposób przestali wykorzystywać telefony do dokonywania przestępstw.

Problem stanowił internet, w którym każdy mógł wszędzie założyć konto pod pseudonimem, lub nawet kilka kont pod kilkoma pseudonimami, a anonimowość wyzwalała w ludziach wszystko, co najgorsze. To przez prawo do anonimowości ludzie czuli się kompletnie bezkarni. Wyśmiewali, dezinformowali, grozili, stosowali mowę nienawiści i stalkowali swoje ofiary w internecie, czasem się do tego internetu nie ograniczając. Nikt nie sprawdzał nikomu dokumentów, więc dorosły mógł udawać dziecko, a dziecko dorosłego.

Na ratunek, niczym bajkowy książę na białym rumaku, przybył Mark Zuckerberg. Faceebook wprowadził standard komunikowania się za pomocą własnego imienia i nazwiska, dzięki czemu – jak wszyscy widzimy – socialmedia stały się miejscem przyjaznym dla użytkowników, którzy zaczęli zważać na słowa i kulturę dyskusji z obawy o reputację i odpowiedzialność prawną. A jeśli nie jest idealnie, to tylko ze względu na zbytnią pobłażliwość platform wobec użytkowników – wystarczy wprowadzić prawny obowiązek posługiwania się pełnymi personaliami, potwierdzonymi za pomocą dokumentów tożsamości, żeby wszyscy żyli długo i szczęśliwie bez hejtu i botów rozsiewających dezinformację.

Złudna wiara w nieskuteczne rozwiązanie

Zwolennikom tej teorii umyka parę istotnych aspektów. Po pierwsze – wymóg przesyłania skanu dowodu osobistego w celu odzyskania konta w socialmediach niejedna osoba już przerabiała, często z mizernym skutkiem. Sytuacja, w której korporacja połączy nasze konta ze skanem naszego dowodu nie tylko przywodzi na myśl chiński reżim, ale zwyczajnie pozbawia ludzi możliwości stworzenia profilu awaryjnego, gdy ich dotychczasowy zostanie zawieszony.

Po drugie – to, co nazywamy dzisiaj “anonimowością w internecie”, de facto nią nie jest. Ludzie publikujący hejterskie komentarze czy anonimowe posty na facebookowych grupach mogą być trudni do zidentyfikowania przez znajomych z pracy czy szkoły, ale jeśli opublikują groźby wobec znanego polityka, to służby zwykle poradzą sobie z namierzeniem sprawcy.

Po trzecie, co chyba wszyscy realnie zauważyli, moda na korzystanie z własnego imienia i nazwiska nie wpłynęła wcale na większą kulturę dyskusji. Niejedna rozpoczęta w internecie awantura kończyła się cywilizowaną rozmową, gdy członkowie danej listy dyskusyjnej czy grupy na fb wychodzili ze słusznego przekonania, że na trudne tematy lepiej rozmawiać twarzą w twarz, a nie przez internet. Uwzględniając, że zdecydowanie rzadziej jesteśmy obrzucani obelgami przez anonimowych ludzi na ulicy, niż przez znanych z imienia, nazwiska i stanowiska “wielbicieli” z internetu, to raczej nie brak anonimowości stanowi realny problem. To algorytmiczne rekomendacje treści podsycają konflikty.

Po trzecie – sama struktura socialmediów sprawia, że dezinformacyjny czy hejterski przekaz zostaje wzmocniony siłą nazwiska i autorytetu (polecam tutaj analizę stowarzyszenia Demagog). Platformy promują treści polaryzujące i rozgrzewające emocje. Takie wpisy naturalnie dają więcej kliknięć i reakcji, więc łatwiej je zmonetyzować(zainteresowanych odsyłam do książki Maxa Schremsa “W trybach chaosu”). Jeśli połączymy jedno z drugim – z dużym prawdopodobieństwem zobaczymy na naszym facebookowym wallu wprowadzający w błąd wpis, w który uwierzymy, bo został udostępniony przez znaną nam osobę, której ufamy.

Przeciętny człowiek nie szuka na siłę okazji, by wdać się w kłótnię w internecie. Jeśli jednak zostanie mu zasugerowany kontrowersyjny artykuł, pod którym w komentarzach już udzielają się jego znajomi o podobnych poglądach – jest statystycznie większa szansa, że ktoś odruchowo się do tej kłótni przyłączy.

To nie anonimowości obawiają się Polacy

Chociaż świadomość różnych zagrożeń płynących z internetu jest spora, to strach przed nimi nie przekłada się na powszechność postulatu o zlikwidowaniu anonimowości w internecie. Wedle raportów “Dezinformacja oczami Polaków” Fundacji Digital Poland odsetek osób widzących w wymogu rejestracji użytkowników w mediach społecznościowych metodę przeciwdziałania dezinformacji wzrósł wprawdzie z 58% w 2022 r. do 62% w 2024 r. – dotyczyło to jednak rejestracji “przy zachowaniu masowej anonimowości i używaniu pseudonimów”. Dlaczego wymóg podpisywania wszystkiego imieniem i nazwiskiem to droga do nikąd?

Według badania “Postawy Polaków wobec cyberbezpieczeństwa 2025“Polacy obawiają się przede wszystkim wyłudzenia danych osobowych (45%) i pieniędzy (43%) oraz kradzieży tożsamości (38%). Trudno chyba o lepszy sposób na zwiększenie ryzyka ich wystąpienia, niż wprowadzenie na portalach obowiązkowej rejestracji za pomocą dokumentów tożsamości. Nie chodzi tylko o phishing czy problem z zabezpieczeniem danych na małych lokalnych forach internetowych. Wycieki zdarzają się też dużym graczom – media donosiły niedawno o wycieku danych z discorda, wskutek którego w nieuprawnione ręce trafiły skany dokumentów tożsamości wykorzystywane do weryfikacji wieku.

Do tego dochodzi całe spektrum innych problemów – trudno byłoby wprowadzić taką weryfikację w sposób, który byłby jednocześnie bezpieczny, skuteczny i akceptowalny w demokratycznym kraju. Pewien przedsmak dają tutaj przykłady Francji i W. Brytanii. Po wprowadzeniu tam obowiązkowej weryfikacji wieku przy odwiedzaniu części stron dla dorosłych, znacznie wzrosła liczba pobrań VPNów

Ochrona przed plotkami, SLAPPami i cyberprzemocą

Problem stanowi jednak nie tylko phishing. Dziwnym zbiegiem okoliczności ilekroć widzę lub słyszę nawoływania, aby każdy w internecie występował pod własnym imieniem i nazwiskiem, apelującym o to jest biały heteroseksualny mężczyzna z grupy uprzywilejowanej, którego problem nękania czy cyberprzemocy zwyczajnie nie dotyczy.

Sama przez długie lata w internecie występowałam wyłącznie jako Didleth. Chociaż znajomi ze świata realnego znali też moje imię, nazwisko i adres, to nie chciałam tych danych ujawniać w świecie wirtualnym. Tak było zwyczajnie bezpieczniej. Mimo, że miałam wtedy posturę drobnej nastolatki, która powstrzymywała niektórych przed dyskusją za pomocą “argumentu siły”, to jednak zdarzało mi się być szarpaną przez studenta, któremu nie spodobały się moje naklejki na laptopie, czy oberwać gazem od grupy skinów, gdy akurat wychodziłam z biblioteki. Częściowa anonimowość w internecie przekładała się na realne zwiększenie bezpieczeństwa w świecie rzeczywistym.

Problemem aktywistów, dziennikarzy, opozycjonistów są nie tylko bojówkarze, ale też przedstawiciele władz. Skrytykowanie działań polityka prowadzi niejednokrotnie do działań prawnych przeciwko osobie, która się tej krytyki dopuściła. A to działa odstraszająco i na samego sygnalistę, i na inne osoby, którym nie podoba się sytuacja w danej miejscowości czy instytucji. Skala problemu jest na tyle poważna, że organizacje pozarządowe domagają się prawnej ochrony przed SLAPPami.

A przecież przeciętny obywatel nie jest publicystą, aktywistą czy opozycyjnym radnym, a zwykłym człowiekiem, skupionym na swoim życiu rodzinnym czy zawodowym. Nie analizuje ustaw polityków czy działań NGOsów – reaguje narzekaniem w internecie, gdy coś w jego miejscowości mu się nie spodoba. Nie chce być lokalnym bohaterem. Chce wyrazić swoje niezadowolenie bez ryzyka, że za wpis na Facebooku jego dziecko nie dostanie miejsca w gminnym przedszkolu, a ktoś z rodziny straci pracę w gminnej spółce.

Niemieckie badanie dot. wpływu mowy nienawiści na kondycję demokracji wykazało, że ludzie po cichu wycofują się z internetowych debat, gdy spotykają się z groźbami czy obraźliwymi komentarzami. Prawie co druga osoba była w internecie obrażana, a co czwartej grożono użyciem przemocy fizycznej. Częściej ofiarami przemocy padały osoby z grup marginalizowanych. Polski raport Nastolatki 3.0 pokazuje, że przynajmniej jednej formy przemocy w internecie doświadczyło min. 39% nastolatków (a kolejne 17% nie ma co do tego pewności).

Różne organizacje od lat informują o cyberprzemocy wobec kobiet. Zanim deepfake porn zyskały popularność, przerabiano zdjęcia za pomocą programów graficznych – ofiarami tych działań padały głównie kobiety. Te same, które niektórzy chcą przymusić do wypowiadania się pod własnym imieniem, nazwiskiem i wizerunkiem, nie dając im jednocześnie żadnej gwarancji, że ktoś tego wizerunku nie wykorzysta.

Socialmedia wykorzystuje się do prześladowania influencerów, znajomych ze szkoły czy pracy, lub byłych partnerów.

Chociaż kiedyś przykładano teoretycznie mniejszą wagę do ochrony prywatności czy bezpieczeństwa danych, to przed erą big data, mediów społecznościowych i smartfona w każdej kieszeni zagrożeń także było mniej.

Z czasów młodości pamiętam spotkania obcych osób zainteresowanych tą samą tematyką, organizowane za pośrednictwem hobbistycznego czasopisma. Spotkania odbywały się w miejscach publicznych, a uczestnicy wiedzieli o sobie nawzajem tyle, ile sami powiedzieli. Dziś każdy uczestnik mógłby odszukać innego na Facebooku czy LinkedInie, wraz z całą siatką powiązań rodzinnych, szkolnych czy zawodowych. Algorytm sam podrzuci nam profil syna, teścia czy matki nowo poznanej osoby.

Dziewczyna czy chłopak, który nam się nie spodoba, odrzucił(a) zaproszenie na randkę? Koleżanka z pracy dostała awans? Nie każdy przejdzie nad tym do porządku dziennego.

Wprowadzone przez FB prawo do “anonimowego” publikowania postów w grupach nnie służy wbrew pozorom do tego, aby chronić sprawców cyberprzemocy, wręcz przeciwnie. Ma im utrudnić zdobywanie informacji o ofiarach.

Nie chciałabym, żeby zabrzmiało to jak victim blaming – każdy ma prawo do korzystania z internetu bez strachu, że stanie mu się coś złego. Za wszelkie nadużycia odpowiadają sprawcy. To nie podlega dyskusji.

Jest jednak zasadnicza różnica między oddaniem samym zainteresowanym wolności wyboru, a prawnym przymusem. Analogicznie nie ma nic złego w tym, że dziewczyna bojąca się samotnego powrotu z imprezy przez ciemny park ma prawo do wezwania taksówki. Czy chcielibyśmy jej tego zakazać tylko dlatego, że wedle urzędników park jest bezpieczny, a jak coś się stanie, to policja wyjaśni sprawę?

W idealnym świecie nie musielibyśmy się nikogo obawiać ani w internecie, ani na ulicy – ale nie żyjemy w idealnym świecie. Niektórzy mają siłę kierować się odwagą, inni wybierają względne poczucie bezpieczeństwa. Mają do niego prawo.

Wymóg świecenia w internecie własnym imieniem, nazwiskiem i wizerunkiem sprawi, że wylądujemy na świeczniku. Nie dlatego, że jesteśmy na to gotowi, że czujemy się na tyle silni, by świadomie podjąć ryzyko, że przekalkulowaliśmy sobie, że ze względów wizerunkowych tak nam się po prostu opłaca, lecz dlatego, że prawo nas do tego zobowiązuje.

Prawny wymóg identyfikowania się w internecie własnymi personaliami naraziłby bezpieczeństwo osób, które nie chcą lub nie mogą całkowicie zniknąć z przestrzeni internetowej, ale nie chcą wszędzie ujawniać o sobie wszystkich informacji. Nie dlatego, że planują zrobić coś złego – a dlatego, że mają uzasadnione obawy, że coś złego może spotkać ich.

Pół biedy, jeśli żona dowie się z lokalnej grupy, gdzie mąż planuje zabrać ją na rocznicową kolację, a mąż zobaczy na swojej grupie dla majsterkowiczów wpis żony szukającej pomysłu na rocznicowy prezent. To “tylko” zepsuta niespodzianka.

Gorzej, jeśli o tym, co wypisujemy w internecie, dowie się rodzina, której się to nie spodoba. Łatwo byłoby z tego miejsca rzucić kamieniem i skrytykować ludzi, którzy o swoich problemach opowiadają “obcym z internetu”, zamiast rozwiązać problemy w 4 ścianach. Przecież jeśli masz jakiś problem z mężem czy teściową, to zapewne dlatego, że siedziałaś na TikToku, zamiast przygotować idealny niedzielny obiad i jeśli cokolwiek pomoże, to pokajanie się przed świętą z definicji komórką rodzinną, a nie szukanie wsparcia w socialmediach. Za duże ryzyko, że trafi się tam na jakieś zdegenerowane jednostki przekonujące, że przysłowiowe przesolenie zupy nie jest powodem do wyzwisk, a zostawienie dzieci z ich ojcem i pójście z koleżanką na kawę może i podchodzi pod ciężką zbrodnię wedle całej wioski, ale nie wedle kodeksu karnego.

Najwyraźniej, zdaniem niektórych, potrzebujemy więc facebookowej policji obyczajowej, pilnującej, czy Iksiński nie wybiera się na ryby w dniu wizyty teściowej, a Igrekowska nie narzeka gdzieś na zmęczenie obowiązkami rodzicielskimi, kalając święte imię macierzyństwa.

Tymczasem względne poczucie anonimowości chroni nas nie tylko przed niekomfortowymi sytuacjami sąsiedzkimi czy rodzinnymi, ale przed poważniejszym zagrożeniem. Rozmawiając z obcą osobą na imprezie czy w pociągu nie spowiadamy jej się przecież, jak się nazywamy, do którego przedszkola chodzi nasze dziecko i gdzie dokładnie pracuje nasz współmałżonek. Nie każdy powinien mieć dostęp do takich informacji w świecie offline – i analogicznie nie każdy musi go mieć w świecie online. A że wielu ludzi, z różnych względów, ma potrzebę logowania się do socialmediów – powinni mieć prawo do chociaż względnej ochrony swojej prywatności. Korzystają z tego prawa tworząc konta z fikcyjnymi lub niepełnymi danymi, nie wrzucając zdjęcia w avatar i używając opcji anonimowej publikacji.

Niektórzy decydują się na tego typu działanie od razu, zapobiegawczo, inni tworzą sobie nowe, “bezpieczniejsze” i anonimowe konto dopiero wtedy, gdy dotychczasowe zostanie wykorzystane w nieetycznych celach. Wbrew powszechnej opinii nie tylko politycy czy doświadczeni przestępcy są mistrzami manipulacji. Podobne zachowania wykazują pozornie zwykli ludzie. To nie hejterskie komentarze są największym niebezpieczeństwem w internecie. Powiedziałabym, że wręcz przeciwnie – osoba, która jawnie nas atakuje zwykle nie będzie tą samą, która zakulisowo rozsiewa o nas plotki, czy która odpowiada za tajemnicze spuszczenie powietrza we wszystkich 4 kołach naszego samochodu.

Kolega z pracy, z którym rywalizujemy o awans, może odszukać na FB naszą żonę i opowiedzieć jej o naszym rzekomym romansie w pracy (podpierając się jakimś wygenerowanym zdjęciem), żeby utrudnić nam wyjazd w ważną delegację, a były partner może wykorzystać nasz profil z Instagrama, by wyśledzić, gdzie bywamy. Nie bez powodu organizacje broniące kobiet przed przemocą utajniają lokalizację swoich ośrodków.

Ochrona prywatności a dezinformacja

To nie osoby chroniące swoją prywatność w internecie odpowiadają za viralowe rozprzestrzenianie dezinformacji, kulturę inby czy hejterskie komentarze. To raczej kwestia konstrukcji i polityki samych socialmediów, których algorytmy promują wpisy rozgrzewające emocje. Te najlepiej się klikają, więc można na nich najwięcej zarobić. Polacy zapytani o metody walki z dezinformacją (raport Dezinformacja oczami Polaków) wskazują na “zablokowanie możliwości zarabiana na fałszywych informacjach”, wprowadzenie obowiązku ich sprostowania oraz ich usuwanie przez same platformy, a nie na pozbawienie użytkowników prawa do względnej anonimowości.

Gdyby platformom realnie zależało na zapobieganiu przestępstwom, skutecznie by im przeciwdziałały. Tymczasem, jak zauważył Mateusz Chrobok, Meta sprawia wrażenie, jakby współtworzyła zorganizowaną grupę przestępczą. Chroni scamerów, bo czerpie zyski z ich działalności.

Na konferencji Demagoga jeden z przedstawicieli big techów wprost przyznał, że “nie ma potrzeby” zwiększenia liczby moderatorów. Obowiązek wysyłania platformom dowodów tożsamości nie zmniejszy dezinformacji czy hejtu, a co najwyżej narazi nasze bezpieczeństwo – i osobiste, i narodowe (czy naprawdę chcemy, by TikTok dysponował pełnymi danymi Europejczyków?).

Przy wielu głośnych czy rozgrzewających emocje sprawach możemy obserwować internetowy lincz, dokonywany przez ludzi pod ich własnymi nazwiskami – brak anonimowości wcale ich przed takim działaniem nie powstrzymuje.

Prawo jako cudowny lek na wszystko

Chciałabym się rozprawić z jeszcze jednym, wyjątkowo szkodliwym, a często powtarzanym mitem: że wystarczy znieść anonimowość w sieci, a system prawny i strach przed prawnymi konsekwencjami załatwi resztę.

Po pierwsze: przedstawienie problemu w ten sposób przenosi ciężar sprawy z zapobiegania nadużyciom na czekanie, aż do tego nadużycia dojdzie i potencjalne ukaranie sprawcy.

Po drugie, osoba, która stosuje hejt w internecie pod swoim nazwiskiem będzie łatwym celem – i kimś, kto skutecznie odwróci uwagę od większych zagrożeń. Ktoś, kto zdobędzie o nas szczegółowe informacje w internecie, może je wykorzystać, aby uprzykrzać nam życie w granicach prawa, lub aby skrzywdzić nas w świecie fizycznym i nie dać się złapać.

Po trzecie przestępstwo trzeba udowodnić. Nie każda jego ofiara będzie w stanie to zrobić: nie każdy jest specjalistą w zbieraniu dowodów, nie każdy ma pieniądze na dobrego adwokata, nie każdy ma siłę na batalię sądową i wszystko, co z nią związane. Dla zdecydowanej większości ludzi droga sądowa to ostateczność – nie mają na nią czasu i zasobów.

Nie oznacza to bynajmniej, że pozostajemy całkowicie bezbronni wobec zalewu hejtu czy dezinformacji. Prawo też może pomóc – pod warunkiem, że do odpowiedzialności pociągnie się same platformy, a nie tylko użytkowników. Uwzględniając jednak tryb wdrażania stosownych przepisów i fakt, że postępowania przeciwko big techom ciągną się latami, nie liczyłabym na szybkie efekty.

Póki co w kwestii zagrożeń z internetu jesteśmy zdani głównie sami na siebie – i względna anonimowość może nam z tą walką pomóc. Zniesienie prawa do niej nie pomoże w łapaniu hejterów czy stalkerów, co najwyżej zmniejszy bezpieczeństwo ich ofiar.